Morza, Góry i Diń-Doń czyli Kreta 2006
|
2006/08/30 >>> Wyjazd <<< To już dziś! Wyjeżdżamy na Kretę! Na wyjazd zdecydowaliśmy się 30 kwietnia, więc nic dziwnego, że wszyscy nie mogliśmy się już doczekać :-) Wszystko spakowane - dwie duże walizki po 30 kg i trzecia malutka ważąca około 15 kg. W tym roku odpuściliśmy sobie wózki. Przecież nie można nimi jeździć po górach, nieprawdaż? Pogoda w dniu wyjazdu jest fatalna. 13°C i pada deszcz… Zresztą co tu dużo mówić. Lipiec był super! Średnia temperatura wyższa o około 3°C od średniej na Krecie :-) Ale sierpień – fatalny. Mamy wrażenie, że cały przepadał. Och jak dobrze, że wyjeżdżamy… Wylot z Okęcia planowany jest na godzinę 19:30, więc musimy przyjechać o 17:30. Oczywiście jesteśmy punkt 17-ta… Ze stanowiska Itaki odbieramy dokumenty podróży i już zmierzamy do stanowisk od prawy do Chanii. Upss! Ale duża kolejka. Podchodzimy do początku kolejki, jeszcze nie ma odpraw, i tłumacząc, że jesteśmy z małymi dziećmi, pytamy czy nas przepuszczą. Pytanie było retoryczne, a ludzie stojący w kolejce odpowiadając, że OK, wyglądają tak jak by nas chcieli pogryźć… ale cóż – drobny bonus dla podróżujących z dziećmi :-) Odprawiamy się jako pierwsi (!!!), pomimo tego, że pan z odprawy bagażowej, pan żartowniś, próbował wmówić Tacie, że mamy nadbagaż. Ale Tata, Mistrz Ciętej Riposty, odpowiedział, że ważył walizki w domu i żeby sprawdzić jeszcze raz. I rzeczywiście, w każdej walizce z osobna mieliśmy jeszcze kilogram zapasu. Dostaliśmy miejsca 4 A, B, C i D, nasze piękne nowe walizki pojechały w siną dal a my, bez zbędnego balastu :-) udaliśmy się coś przekąsić… Trochę nas tylko dziwiło, że inni rodzice z dziećmi w wózkach stoją w kolejce. Chyba nie wypadało nam do nich podejść i powiedzieć, że rodzice z dziećmi obsługiwani są poza kolejnością. Chyba by nas reszta kolejki… Następnie, siga-siga przeszliśmy odprawę paszportową i zaczęliśmy szwendać się po sklepach wolnocłowych. Każdy znalazł coś dla siebie, a biedny Tata widząc czym to grozi, zaproponował, żebyśmy poszukali naszego gate’u. Mama stwierdziła, że po zeszłorocznym opóźnieniu – CZTERY i PÓŁ GODZINY przy wylocie (tutaj serdecznie pozdrowienia dla CentralWing) – nie ma się co spieszyć. Siga-siga. Zresztą Mama, wielbicielka latania samolotem :-) podświadomie starała się odsunąć w czasie moment spotkania z samolotem... Dodatkowym stresem dla niej były linie EuroCypria… Wcześniej nic o nich nie słyszeliśmy, a zapewnienia pani z infolinii Itaki, że jest to jedna z najlepszych linii w Europie, też Kasi jakoś nie przekonywały. Ale co EuroCypria to nie CentralWing :-) W pewnym momencie z megafonu (mega fon – jakoś tak brzmi z grecka :-) ) usłyszeliśmy wezwanie dla pasażerów odlatujących do Chanii do natychmiastowej odprawy. Szybciutko przeszliśmy przez bramki, Tata o dziwo, pierwszy raz w życiu nie ‘zadzwonił’, zostaliśmy załadowaniu do autobusu i pomknęliśmy (w strugach deszczu) w stronę ‘naszego’ samolotu. Po drodze minęliśmy kilka falołów (dla niewtajemniczonych samochodów obsługi z napisem ‘Fallow Me’. Po krótkiej prezentacji ‘to jest samolot który zawiezie nas na Kretę, a to jest Gabrysia i Łukaszek’ i komentarzu Łukaszka ‘duzi’, wbiegliśmy po schodkach do samolotu. Zajęliśmy nasze miejsca, jako chyba jedni z ostatnich, w kolejności od okna Łukaszek, Gabrysia, Mama, przejście i Tata. Co trzeba powiedzieć o samolocie? Nówka sztuka. Jeszcze pachniał nowością. Dosłownie. Jak nam powiedziano, samolot miał trzy miesiące i wyglądał jak by właśnie zjechał z taśmy produkcyjnej. Te skórzane fotele, wszystko na tip-top i ten niesamowity zapach nowości. Mama od razu troszeczkę się rozluźniła. Ale bez przesady. Stary czy nowy – jak to może latać? :-) Tata widząc, czujnie, że kabina pilotów jest jeszcze otwarta, szybko poprosił o pozwolenie pokazania Kaczorkom kabiny pilotów. Najpierw szybciutko polecieliśmy z Łukaszkiem, potem z Gabrysią i… piloci zamknęli drzwi i punktualnie co do minuty o 19:30 samolot wystartował. Dzieci były zachwycone wizytą u pilotów, a chyba najbardziej podobało im się, że były gdzieś gdzie nie było Mamy. I tak przez kilka minut opowiadały, oczywiście po swojemu, co widziały… Start, jak to start. Rodzinka podzieliła się na dwie równe części. Panowie byli zachwyceni, panie przerażone :-) Łukaszek z zachwytu nawet klaskał. Kolejną atrakcją, dawno obiecywaną dzieciom, była wizyta w samolotowej ubikacji. I znowu, dzieci były zauroczone. Niestety, wyszło to bokiem rodzicom. Dosłownie! Całą podróż, nie licząc startu i lądowania, czyli jakieś dwie godziny i dziesięć minut, spędziliśmy kursując do toalety wymieniając się tylko dziećmi i robiąc krótkie przerwy na ‘piciu’. Co dziwne, za każdym razem naprawdę siusiały… Krótką chwilę wytchnienia mieliśmy, gdy mam zarządziła zdjęcie z dzieci jednej warstwy ubrań – w Warszawie przed wylotem było około 13°C!!! Sygnał ‘zapiąć pasy’ i rozpoczęcie podchodzenia do lądowania powitaliśmy z prawdziwą, szczerze prawdziwą ulgą. Przy lądowaniu, było podobnie jak przy starcie. Gaba wzięła Mamy rękę, otuliła się nią i powtarzała jak zaklęta ‘nie bach, nie bach’. A Mama? Mama zaczęła wytracać kolory :-) i robiła się blada… prawie biało-czarna :-) A Łukaszek znowu klaskał... Najbardziej niesamowity jest moment pierwszego kontaktu z Kretą. Wyjście z samolotu. Odruchowo staję na schodkach, wciągam powietrze przepełnione mieszanką niesamowitych zapachów (pomimo, że to lotnisko) i to wrażenie, że wszystko ucichło i słychać tylko cykady (pomimo ryku silników samolotu). Tak twierdzi Tata... Po wyjściu z autobusu, korzystając z chwili wahania innych podróżnych, gdzie teraz iść, podeszliśmy do właściwego wejścia i jako jedni z pierwszych, szybciutko przeszliśmy kontrolę paszportową. W końcu na lotnisku Daskalogiannis byliśmy już kilka razy :-) Pomimo, że zbliżała się północ Kaczorki ‘działały’ na pełnych obrotach. Gabrysia zgodziła się usiąść z Mamusią na ławeczce i przypilnować Taty plecak, zawierający jakże cenny zapas „Żubrówek”. Łukaszek nalegał, żeby pomóc Tacie przy odbiorze bagażu. O dziwo nasze piękne nowe walizki pojawiły się na taśmie na samym początku! Tutaj jedna dygresja. Walizki nie były już piękne i na pewno nie wyglądały już na nowe. Na dodatek wszystkie były mokre! W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że coś się komuś wylało, ale po chwili przypomnieliśmy sobie, że przecież w Warszawie padało przed odjazdem i możliwe, że obsługa lotniska zostawiła je na jakiś czas na dworze. Niesamowite, jak to po przylocie na Kretę w głowy wylatują tak prozaiczne rzeczy jak deszcz :-) Wracając do walizek, bardzo nas rozbawiły przyczepione do nich czerwone karteczki z napisem 'Very Heavy' :-) Łukaszek dostał najmniejszą, ale i tak ważącą około 15 kilogramów, walizkę. Tata rozłożył mu uchwyt walizki i Łukaszek ciągnąc ją po ziemi na kółeczkach za sobą, sapiąc przy tym okrutnie (na pokaz) poczłapał w stronę Mamy. Wzbudził przy tym niemały zachwyt wśród oczekujących na pobliskich ławeczkach pań, które wśród achów ochów zachwycały się dzielnym maluszkiem :-) Szybciutko ‘odchaczyliśmy’ się u rezydenta w punkcie spotkań i zostaliśmy skierowani do właściwego autokaru. Bosko!!! Wychodząc z ‘przylotów’ na Daskalogiannis wychodzisz wprost na drzewa tamaryszku. Tu to dopiero pachnie! Kaczorki dzielnie pomagają Tacie pchać wózek. Szybciutko ładujemy nasze bagaże do luku bagażowego. Mama z Kaczorkami wchodzą do autokaru a Tata wraca na lotnisko po coś do picia i kanapeczki. Po paru chwilach (wielu… niestety czas tak szybko płynie na Krecie…) rozanielony Tata wraca do autokaru a tu cisza i powaga. Nikt się nie odzywa. Po jakimś czasie udało się ustalić co się stało. Do autokaru zostały wpuszczone najpierw Kaczorki. Gdy wchodziła Mama, Tata zapytał ją co chce ze sklepu. Mama zatrzymała się na moment by odpowiedzieć - po raz drugi lub trzeci jak twierdzi ;) a Kaczorki poleciały dalej… Za moment Mama usłyszała płacz Gabrysi. Gdy do niej podeszła, zobaczyła, że nie ma Łukaszka… Okazało się, Łukaszek spadł ze schodków w połowie autokaru :( a Gabrysia nie wiedząc co się dzieje zaczęła na wszelki wypadek płakać. Na szczęście Łukaszkowi nic się nie stało ale widać było, że był przerażony. Oczywiście, jak zostało gremialnie ustalone, wszystkiemu winien był Tata… Autokar ruszył, pozostawiając za sobą nasze ulubione lotnisko, a my w ‘ciszy i skupieniu’ chłonęliśmy Kretę przez okna autokaru. Na szczęście, jak wszyscy wiedzą, Kreta łagodzi obyczaje i cudownie rozładowuje stres. Po opuszczeniu półwyspu Akrotiri i wjechaniu do portu w Souda, Rodzice podekscytowani zaczęli wymieniać się uwagami w stylu „O zobacz, zobacz. Supermarket INKA. To tu w zeszłym roku kupowaliśmy te pyszne cukierki” :-) Jak się okazało nasz autokar, wypełniony po brzegi nie zatrzymywał się nigdzie po drodze i jechał bezpośrednio do Kastelli Kissamos - naszego miejsca docelowego. Kierowca wyjechał z Souda, wjechał na ‘New National Road’ nazywaną ‘autostradą’ północną i pomykał na zachód. Nikt nie spał i wszyscy podziwiali i przeżywali ”O skręt na Omalos, Platanias, Tavronitis” itd. Te 50 km przejechaliśmy bardzo szybko i przed pierwszą w nocy byliśmy w Kisamoss. W Kissamos mieliśmy objechać trzy hotele: nasz Mirtilos, Peli i Afrodita. Jednak kolejność była odwrotna i do Mirtilosa przyjechaliśmy na końcu. W dodatku był to jedyny hotel w którym trzeba było wypełnić kwity meldunkowe :-( Dostaliśmy klucze do pokoju 117 na pierwszym piętrze i punkt pierwsza byliśmy w ‘naszym’ pokoju. Pokój to słabo powiedziane. Lepsze było by tu określenie apartament. Bardzo duży salon z telewizorem, dużym stołem na sześć krzeseł, dwoma dostawko-kanapami i aneksem kuchennym. Z salonu było wyjście na duży taras i przedpokoik. W przedpokoju szafa, wejście do łazienki i dwóch dużych sypialni!!! Mama szybko zrobiła Kaczorkom mleko a Tata zszedł do recepcji zapytać gdzie są zamawiane w Itace łóżeczka dziecięce. Na recepcji Manolis przeprosił za brak łóżeczek, obiecał dostarczyć je jutro, twierdząc, że Itaka przekazała mu zapotrzebowanie na łóżeczka wczoraj po południu… Póki co, przeprosił i poprosił żebyśmy sobie poradzili obstawiając łóżko krzesłami. Co prawda Kreteńczycy od starożytności znani są jako kłamcy, ale… Dodatkowo okazało się, że w lodówce czekają na nas kanapki. Miło. Kaczorki wskoczyły w piżamki i zaparkowały w łóżku. Rodzice obstawili ich łóżko krzesełkami, zgodnie z radą Manolisa i Kaczorki natychmiast zasnęły, po dniu pełnym wrażeń. Nazajutrz, miały rozpocząć pierwszy dzień swojego drugiego pobytu na Krecie. Rodzice, a właściwie Mama, rozpakowali walizki a Tata wyszedł przed hotel zapoznać się z najbliższą okolicą i znaleźć sklepik... O dziwo, w bezpośrednim sąsiedztwie hotelu panowała błoga cisza, nie licząc cykad. Na dodatek wyglądało tak jak by wszyscy spali. Jak nie Kreta. Ale w końcu dochodziła trzecia w nocy... Taaak. Kisamoss sprawia dziwne wrażenie za pierwszym razem… C.D.N. |
| Strona Główna | Galerie | Filmy | Info | Aktualności | Aktualizacje | Księga Gości | Kontakt | Zaprzyjaźnione Strony |